Moje spotkania z Marianem

Gdy zaproponowałem Marianowi Yoph-Żabińskiemu pod koniec 2008 roku zorganizowanie wspólnej imprezy historyczno-literackiej Galerii Historycznej Polic i Regionalnego Stowarzyszenia Artystyczno-Literackiego, przystał na propozycję chętnie. Krótko budziło u niego wątpliwości jedynie miejsce zdarzenia. Wolał spotkać się w bibliotece, która od kilku lat stała się jego drugim domem.



Popołudniowe spotkanie 6 lutego 2009 roku „Historia słowami zapisana” było ostatnim publicznym występem Mariana. Mówił o bibliografii polickiej, o stowarzyszeniu, które utworzył, o słowie pisanym przez ludzi, którzy go otaczali i byli solą jego ziemskiego życia.

Mariana Yoph-Żabińskiego poznałem dziesięć lat temu. Wcześniej widywałem go na ulicach miasta, czytałem jego teksty w „Wieściach Polickich”. Prawie zawsze pisał o swoich. O ludziach słowa rymowanego, o prozaikach, eseistach, poetach wielkich i małych. Wszyscy byli dla niego ważni. Później poznałem Mariana bezpośrednio, osobiście. Zawsze ruchliwy, z pomysłami, pracowity jak przysłowiowa mrówka. Miewał nieraz kaca moralnego: „Tego nie zrobiłem, tam nie dojechałem”. Naprawiał i działał dalej. Mówił szybko ze specyficznym akcentem żartownisia, a zarazem człowieka poważnego. Opowiadał o swych poczynaniach z zaangażowaniem. Czuć było jego pasję działacza, twórcy, animatora, kreatora lokalnej sceny kulturalnej.

Miał mnóstwo pomysłów. Większość z nich zrealizował. Z osobistych planów w najbliższych 2-3 latach miał wydanie dwóch pozycji: „Ulic literackich Polic” (Kościuszki, Konopnickiej...). Chciał też wydać książkę o bohemie artystycznej Polic (taka istnieje). Ubolewał, że w tak dużym mieście nie ma wydawnictwa piszącego o kulturze. Na kurtuazyjnym spotkaniu z władzami powiatu zaproponował, by do „Informatora” dołożyć 4 stronicowy dodatek kulturalny. Niech ludzie wiedzą, co się dzieje w powiecie. Nic z tego nie wyszło.

By nadrobić te braki, namiętnie pisał do „Wieści Polickich”. Dużo mi o nich mówił. Zależało mu, by w każdym numerze był tekst o jego Stowarzyszeniu i jego członkach. Jednocześnie pisał felietony, eseje, żartobliwe artykuły, popuszczając w swobodę swoje pióro. Nie stronił od wątków historycznych. Ubolewał, że w twórczości policzan mało jest elementów dotyczących miasta i regionu. Zachęcał do podejmowania tego tematu.

Zawsze go podziwiałem. Po pierwsze - za pracowitość. Po wtóre - za konsekwencję działania. Po trzecie - za efektywność. Po czwarte - za umiejętność zjednywania sobie ludzi mniej i bardziej ważnych. Po piąte - za przyjaźń do ludzi. Nade wszystko za skromność! Marian nie miał wrogów. Miał za to wielu ludzi sobie przyjaznych.

Biblioteka była dla niego azylem. Tam czytał, pisał, notował, spotykał się ze Stowarzyszeniem. Wertował książki, pisma. Gdy go szukałem telefonicznie, najczęściej był w bibliotece.

Był człowiekiem staroświeckim. Z ogromnymi okularami w skórzanym podniszczonym etui. Z nieodłączną teczką pełną zapisanych kartek. Na głowie nosił sportowe czapki z daszkiem. Na sobie zwykle kurtkę, marynarkę. Pisał na maszynie. Miał ich kilka w domu. Nigdy nie skalał się komputerem. "Lubię stukot maszyny" - mawiał, gdy tłumaczył się dlaczego na przykład nie przesłał tekstu e-mailem. Był tradycjonalistą. Niewątpliwie był lokalnym patriotą. Jeździł po powiecie. Był wielokrotnie zapraszany do szkół na spotkania z dziećmi. Był współtwórcą konkursu literackiego im. Gałczyńskiego i dr Brzezińskiego. Wielokrotnie odwiedzał mnie w Galerii Historycznej. Oglądał eksponaty, zwłaszcza nowe. Pisał o poczynaniach GHP.

Nigdy nie byłem u niego w domu. Szanowałem jego prywatność. Wyobrażałem sobie z jego opowiadań przegięte pod ciężarem książek regały, rozrzucone pisma, stosy kartek maszynopisu i poutykane po kątach maszyny do pisania.

W styczniu b.r. Marian podarował mi zbiór wierszy „Starodrzew” z 1980 roku oraz „Palenie kołyski”- 1982. Obie pozycje lekko pożółkłe, wydane były na lichym ówczesnym papierze. Cenne są nie tylko z treści w nich zawartych. Również z dowodu, że pisze się latami, nie od przypadku, bez przyczyny. Na początku lutego tuż przed naszą gawędą, dał mi nowe ulotki o Stowarzyszeniu. Cieszył się z nich, wręczał znajomym oraz na spotkaniu gościom. Radował się z rzeczy wielkich i małych.

Odszedł nagle, niespodzianie, pozostawiając za sobą lukę nie do nadrobienia. Bo takich ludzi jak Żabiński, czy Toboła nie da się zastąpić. Marian jest dla mnie niekwestionowanym ambasadorem polickiej kultury, człowiekiem wielkim, a zarazem skromnym. Jego skromności i życzliwości nigdy nie zapomnę. Zapisał się w najnowszej historii miasta.

Komentarze

Jurek_z_Polic pisze…
* * *
też Ciebie znałem
spotykałem
rozmawiałem

ileż sporów zapasów
o kształt słowa polskiego
o wiersz zbyt zawiły
zawsze

a tu raptem cisza
spadła gromem
w serce na uwięzi wersetu

puste krzesło
stół z popielniczką
warka napoczęta
kartka niezapisana
czekają

co mam czynić Marianie
gdy atrament wysechł
lutowym mroźnym rankiem

będę pisał dalej
sympatycznym piórem
pamięci o Tobie

Jurek Leszczyński
Police 14.02.2009