Jeden zwykły dzień

(Opowiadanie wyróżnione w IV edycji konkursu im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Police 2006 r.)

Ciasna sala narad ratusza pękała w przysłowiowych szwach. Tego dnia rajcowie miejscy z burmistrzem Polic Friedriechem Petermannem podejmowali kilka ważnych decyzji. Mieszkańców miasta interesował zwłaszcza spór Hansa Krügera z miejscową mleczarnią. Burmistrza i jego rajców czekało podjęcie decyzji, której nie mogli odwlekać dłużej w nieskończoność.

-Panowie podjęliśmy przed chwilą decyzję o rozbiórce naszego kościoła mariackiego w rynku - przypomniał burmistrz - Nie było innej możliwości! Kościół jest stary, grozi zawaleniem, a ludzie muszą mieć nowe miejsce do modlitwy - kontynuował burmistrz -Nasz budżet jest zbyt mały, abyśmy mogli zabytkową świątynię restaurować. Pozostawimy jednak następnym pokoleniom boczną kaplicę i ołtarz na pamiątkę po kościele. Pozostałe części kościoła: wieżę, salę, zakrystię musimy jednak rozebrać. I takie moje słowa panie sekretarzu - zwrócił się do cierpliwie notującego starszego rajcy - proszę zanotować - zakończył burmistrz Petermann.



Czerwcowy dzień AD 1896 powoli budził się do życia. Znad Łarpii z domowych gospodarstw dochodziły głosy ryczących krów, beczenie kóz, pianie kogutów. Gdzieś od strony Furowej turkotały na kocich łbach koła konnego wozu. Była piąta rano. W kierunku rynku powoli zmierzał Kurt Wiemann, od wielu lat kościelny i dzwonnik starego mariackiego, polickiego kościoła. Świątynia była jego drugim domem. Poświęcał jej wiele czasu, znacznie więcej niż wymagała jego rola i obowiązki. Znał każdą cegłę wtopioną w mury obiektu, na pamięć wiedział, ile w jego wnętrzu jest ławek, krzeseł, przykościelnych drzew, stopni wiodących na szczyt wieży do dzwonów. Spędził w niej wiele godzin swego pracowitego życia.

Idąc Młyńską zbliżył się do rynku. Tu krzątali się już właściciele sklepów - Franz Aksmann otwierający właśnie swój sklep kolonialny, Fritz Küntz - piekarz, którego świeżo w nocy wypieczone chleby roznosiły każdego ranka aromatyczną woń. Wcześnie rano swoją aptekę otwierał także Mark Lass - aptekarz.



Kurt otworzył na oścież skrzypiące upływem czasu drzwi kościoła. Z wnętrza powiał specyficzny, chłodny zapach przeszłości kilku wieków. Po chwili namysłu Kurt postanowił po raz ostatni spojrzeć na miasto z wysokości wieży. Po raz ostatni, bo właśnie od wczesnego ranka dziś miano rozpocząć prace przy demontażu hełmu wieży i więźby dachu.

Strome schody skrzypiały pod krokami Kurta. Podtrzymując się chybocących poręczy w półmroku powoli wspinał się po kolejnych stopniach, aż wreszcie dotarł w pobliże dwóch wiszących dzwonów. Ogarnął je wzrokiem i powoli otwarł skrzypiące okiennice czterech okien, z których rozpościerał się widok na najbliższe okolice. Bez pośpiechu wychylał się przez jedno, drugie, trzecie... Jego wzrok spoczywał na dachach najbliższych domów, skupionych przy ulicy Furowej, Mostowej, Młyńskiej, Strzeleckiej, potem biegł ponad nimi, przydomowymi kępami drzew sadów pobliskie Polickie Łąki aż po wąziutką, błękitną wstęgę Odry - Domiąży. Akurat w tym momencie na tle nadrzecznej zieleni wolniutko przesuwała się biała plamka żagla przepływającego Odrą towarowego stateczku. Patrząc na ulicę Furową nie mógł wzrokiem ominąć pobliskich dachów okazałego Królewskiego Ewangelickiego Seminarium Nauczycielskiego. W dali hen na horyzoncie ledwo rysowała się sylweta spowitego w drzewa kościoła w Jasienicy.



Rynek prezentował się jak zawsze pięknie: stare kamieniczki okalały ciasno kościół, po rynkowych uliczkach kręciła się coraz większa liczna ludzi. Niektórzy przechodnie spoglądali w górę na wieżę kościoła. Ulicą Młyńską dojeżdżały do rynku na miejscowe targowisko dwie furmanki. Teraz z konieczności zostało przeniesione na pobliski plac przy ulicy Strzeleckiej. Miasto coraz mocniej tętniło życiem.

Ekipa demontująca kościół dotarła na miejsce około siódmej rano. Z wozów wykładano narzędzia, sosnowe belki do montażu rusztowań. Kilku robotników okalało kościół i jego obrzeża zabezpieczającym płotem. W powietrzu dało się wyczuć atmosferę nostalgii i melancholii.



O rozbiórce kościoła wiedziano w Policach od dawna. „Tygodnik Policki” informował o tym szeroko. Policzanie choć przeciwni decyzji rajców, w końcu zrozumieli ich intencje. Rzeczywiście od kilku lat, świątynia zamierała. Mury zarysowały się pęknięciami, strop salowego pomieszczenia lekko się wyginał. Trzeba byłoby włożyć duże pieniądze, aby tak mocno wpisany w historię miasta zabytek uratować. Zwyciężyły racje ekonomiczne.

Rozbiórkę kościoła zaczęto od demontażu kuli zwieńczającej barokowy, lekko już przekrzywiony hełm wieży. Było to zadanie nie lada. Przy jej demontażu na samym szczycie, na specjalnym rusztowaniu pracowało czterech robotników.

Na ten moment niecierpliwie czekał prowadzący od kilku lat małe polickie muzeum emerytowany nauczyciel Peter Heller. Zwieńczająca hełm wieży kula po ściągnięciu ją na ziemię mierzyła w obwodzie bagatela: 75 centymetrów i przypominała wielką kulę armatnią. Już na ziemi ściągniętą kulę robotnicy ostrożnie otworzyli przez przylutowane z boku mosiężne drzwiczki. Z jej wnętrza przy żywym zainteresowaniu robotników i przechodniów Peter Heller ostrożnie wyjmował dokumenty pisane, stare monety, odręcznie wykonany plan miasta i okolic, a także kilka rycin ukazujących Police. Wszystko pochodziło z drugiej połowy XVII wieku, kiedy to wieżę zwieńczono owym barokowym hełmem.



W międzyczasie do polickiego rynku z kilkoma urzędnikami magistratu dotarł pieszo burmistrz Petermann. Z zainteresowaniem przejrzał dokumenty i odczytał obecnym robotnikom, przechodniom słowa aktu erekcyjnego zawierającego między innymi, takie słowa: „Na chwałę Bogu dwa dzwony odlane w ludwisarni Kurta Meyera w Szczecinie, oraz hełm wieży wykonany przez policki zakład Jürgena Mellera, ku potomności i pamięci wszystkich obecnych żyjących i następnych pokoleń, które po nas nadejdą poświęcamy. Niech ten kościół jednoczy wszystkich mieszkańców Polic...”.

Mijały dni. Praca w kościele mariackim wrzała. Robotnicy na wieży, strychu przy kościele uwijali się jak pracowite mrówki. Powoli lecz systematycznie kościół mariacki obnażał się. Po kilku godzinach pracy na ziemię powędrowała strzelista iglica. Pracujący docierali do szczytu baniastej przykrywy hełmu. Na ziemię wędrowały kolejne partie dachówki. Układano je w pryzmy tuż pod przykościelną wikarówką. Na dachu odsłaniały się fragmenty szczytowej więźby dachu.

-Nasz kościół przechodził w swej historii różne, dobre i złe losy - opowiadał mentorskim tonem dziatwie szkolnej przybyłej przed chwilą do rynku z pobliskiej szkoły powszechnej, nauczyciel historii Martin Wolf - Zapamiętajcie, jego początki sięgają 1269 roku, gdy odnotowano to po raz pierwszy w dokumencie. Było to zaledwie dziewięć lat później od momentu gdy wieś Police stała się miastem. Z początku jak to bywało, była to świątynia drewniana, potem zbudowano ją z kamienia i cegły. Los okropnie obchodził się z naszym kościołem - kontynuował nauczyciel zainteresowanym gawędą uczniom - Pożary, które trawiły Police w roku 1510, 1540, 1596, 1603, 1650, a na koniec w 1735 nie omijały kościoła. Najgorszy pożar - mówił Martin Wolf - był w 1510 roku. Wtedy to spłonęło wnętrze kościoła. Postanowiono zatem odbudować go, ale już z porządnej cegły. Ta budowa trwała cztery lata.



Tymczasem dzień chylił się ku końcowi. Dochodziła dziewiętnasta. Ciepły czerwcowy dzień powoli zapadał w senność. Sklepikarze zamykali swoje sklepy, do uszu spracowanych robotników dochodziły krzyki hałasującej dzieciarni. Pracownicy odpoczywali popijając herbatę, żywo komentując mijający dzień. Nie było łatwo pracować na wysokości, żal też było świadomości, że w ten właśnie sposób kończy się historia starego polickiego kościoła.

W pamięci mieszkańców miasta 1895 rok odnotował się jako bogaty w przeróżne wydarzenia. Najważniejsze z nich to fakt poświęcenia 4 kwietnia nowego, neogotyckiego kościoła przy ulicy Młyńskiej. Uroczystość była okazała. Do Polic na moment otwarcia i poświęcenia nowego miejsca modlitwy przybyły delegacje z kilku pomorskich miast: Trzebiatowa, Szczecina, Nowogardu, Goleniowa, Nowego Warpna. Obecni na uroczystości zadzierali głowy w górę, by dostrzec iglicę strzelistej ponad 60 metrowej wieży świątyni.



Policki rynek w 1896 roku zaczął przybierać nieco odmienny wygląd. Pusto zrobiło się w jego wnętrzu. Boczna kaplica, choć w miarę okazała, została osamotniona w okalających ją kamieniczkach pierzei wschodniej, północnej, południowej. Obok niej na stelażu postawiono, wymontowane z muru kościoła epitafium burmistrza Jacoba Friedricha Buttermanna i jego żony Berty oraz pryzmę kamieni z fundamentu rozebranego obiektu. Na dawnym kościelnym placu posadzono młode lipowe drzewa.

Wielowiekowy policki rynek nad Łarpią codziennie odwiedzał wiekowy Kurt Wiemann. Oparty o laskę z sentymentem spoglądał na bryłę późnogotyckiej kaplicy bocznej. Z każdym dniem starzał się jak i ona.

Tymczasem w Policach zaczęto żyć kolejnym zdarzeniem. Właśnie rozpoczęto budowę linii kolejowej. Ekipy robotników rozpoczęły budowę torów od Gocławia. Połączenie Polic ze Szczecinem było symbolicznym wielkim skokiem miasta w XX wiek, jego awansem regionalnym. Nikt wtedy nie myślał, że za kilkanaście lat wybuchnie najpierw I, a później II wojna światowa. Że Police staną się kiedyś polskie. Że granicę polsko-niemiecką będzie można przekraczać z dowodem w ręku. Ludzie żyli teraźniejszością dzień po dniu, zwykłym dniu...

Jan Matura

Komentarze